Covid - 19 jest z nami od wielu miesięcy. Czasami jest to okazja, wbrew ludzkim pomysłom, na świadectwo wiary. Kilka tygodni temu pisał o tym "Gość Niedzielny". A ponieważ bohater reportażu był (i jest) także moim lekarzem, zachęcam do przeczytania w całości poniższego tekstu.
ks. Jarosław Kwiecień
Przez 68 dni za jego całkowicie uszkodzone przez COVID-19 płuca pracowało ECMO. – Medycznie nie dawano mi szans, ale wróciłem – mówi dr Dariusz Wdowik. Nie przez przypadek urodził się 17 grudnia, w dniu, któremu patronuje św. Łazarz.
Moje przejścia przypominają jego historię – podkreśla. Sam jest lekarzem – położnikiem ginekologiem, specjalistą medycyny rodzinnej z 34-letnią praktyką i dobrze wie, co mówi. Na drzwiach jego gabinetu w Niepublicznym Zakładzie Opieki Zdrowotnej „Zdrowie” w Kluczach, gdzie pracuje z żoną Małgorzatą, wisi informacja „lekarz nieobecny”. Ale naprawdę jest obecny jak nigdy dotąd, bo tak wielu mówi o jego cudownym powrocie z tamtego świata.
Bez tlenu
Jego żona Małgorzata, również lekarz ze specjalizacją pediatria i medycyna rodzinna, uważa, że według wiedzy medycznej już jeden uszkodzony narząd męża oznaczał śmierć, bo przecież nie można żyć bez płuc. A choroba sukcesywnie opanowywała jego cały organizm. 122 dni spędził pod aparaturą na Oddziale Anestezjologii i Intensywnej Terapii z Nadzorem Kardiologicznym w Katowicach-Ochojcu. Zajmujący się nim dr Wojciech Kruczak, anestezjolog, a prywatnie szwagier, opowiada, że zanim wprowadzono chorego w śpiączkę farmakologiczną, miał parametry wspinających się bez tlenu na Mount Everest. – Kiedy nastąpił przełom i zaczęła poprawiać się praca płuc oraz kolejnych narządów, nie mogłam w to uwierzyć i dzisiaj muszę powiedzieć, że stał się cud – opowiada Małgorzata.
– W świecie medycznym, gdzie prawie wszystko jest ściśle określone, sprawdzone, zdarzają się sytuacje takie jak moja, których lekarze nie są w stanie sobie wytłumaczyć, i to są właśnie cuda – dodaje jej mąż. – Przez wiele tygodni stosowano wszystko, co w kategoriach medycznych jest możliwe, a mimo to mój stan był bardzo ciężki. Powrót funkcji zniszczonych chorobą narządów – szczególnie płuc i nerek – wydawał się nieprawdopodobny. A jednak dzisiaj oddycham swoimi płucami, pracują też moje nerki. Dla mnie – lekarza świadomego swojego wcześniejszego stanu – to cud.
Naprawdę umieram
– Dotąd wszelkie zarazy znaliśmy z kart historii medycyny – opowiada Dariusz. – Starałem się być ostrożny, ale to nie wystarczyło. Zaraziłem się w pracy. Początkowo choroba przebiegała jak inne infekcje dróg oddechowych. Po tygodniu nastąpiło pogorszenie – temperatura 40 stopni, duszność, spadek saturacji, dlatego skierowano mnie do szpitala. Mimo że na oddziale pulmonologii wdrożono wszystkie możliwe środki i procedury medyczne, mój stan się pogarszał. W dniu, w którym zdecydowano o przeniesieniu mnie na oddział intensywnej terapii, byłem tak słaby, że nie mogłem mówić ani jeść. To było 20 listopada 2020 r. Sakrament chorych przyjąłem następnego dnia i jeszcze raz w okresie Bożego Narodzenia, ale wiem to tylko z przekazu. W szpitalu przeżyłem dzień swoich 59. urodzin, Nowy Rok, przyszła do mnie wiadomość, że poczęła się wnuczka Amelia, ale nic z tego nie pamiętam, chociaż w grudniu zostałem wybudzony z głębokiej śpiączki. Potem się dowiedziałem, że sześć razy znajdowałem się na krawędzi życia. Ogarniało mnie wtedy uczucie błogości, spokoju, ogólnego dobrostanu, odchodzenia w inną przestrzeń z poczuciem obecności Jezusa. I nagle docierały do mnie pytania: „To ja naprawdę umieram? A bliscy, a rodzina? Czy nie powinienem się z nimi pożegnać? Przecież mnie nie znajdą, nie będą wiedzieć, gdzie odszedłem”.
Nie miałem płuc
– Moje realne przebudzenie nastąpiło prawie po trzech miesiącach, na przełomie stycznia i lutego 2021 r. – wspomina Dariusz. – Kilka dni zajęło mi odnalezienie się w czasoprzestrzeni. Dotarło do mnie, że działo się ze mną coś naprawdę poważnego, skoro tak długo byłem nieświadomy. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że moich płuc w zasadzie już nie było. Że przez 68 dni moja krew była natleniana przez aparaturę ECMO.
Co to znaczy, że nie miałem płuc? Agresywnie rozwijające się zapalenie wywołane infekcją zamieniło ich aktywną oddechowo tkankę w litą masę o konsystencji wątroby, zupełnie nieaktywną oddechowo. Tej aktywnej pozostało tak mało, że respirator był w stanie wtłoczyć do nich objętość mieszaniny oddechowej odpowiadającą dwóm łyżkom płynu. To nie wystarczało i jedyną szansą na przeżycie była dla mnie aparatura ECMO, która natleniała mi krew, zastępując uszkodzone płuca. Trudno to sobie wyobrazić, ale przez to urządzenie w ciągu minuty przepływa – czyli opuszcza ciało pacjenta, a potem do niego wraca – kilka litrów krwi, które zostają w nim natlenione. Dodatkowo z powodu ostrej niewydolności nerek ich pracę musiała zastąpić sztuczna nerka i przez ponad trzy miesiące byłem dializowany.
Dużo modlitwy
– Choroba męża rozdzieliła nas tylko fizycznie, bo cały czas czułam z nim łączność – opowiada Małgorzata. – Jesteśmy małżeństwem z 31-letnim stażem. Żeby ukształtować nasz związek, trzeba było wiele spędzonego ze sobą czasu, zrozumienia, ustępstw. Musieliśmy nauczyć się siebie słuchać, ale też artykułować swoje prośby, nie czekając, aż drugi się domyśli. Te 122 dni pobytu męża w szpitalu wydają mi się wręcz nierealne. Było bardzo różnie – na początku i w chwilach pogorszenia się jego stanu ogarniało mnie zwątpienie. Bardzo mi pomogło, że wtedy zamieszkali ze mną nasi dorośli synowie z żonami i swoimi dziećmi. Ich obecność nauczyła mnie odrzucać złe myśli. Codziennie razem odmawialiśmy Różaniec i Koronkę do Miłosierdzia Bożego, bo Jezus Miłosierny mi towarzyszył. Bardzo ważna stała się dla mnie modlitwa: „Jezu, Ty się tym zajmij. Jezu, ufam Tobie. Jeśli to zgodne z Twoją wolą, pozwól, by Darek wrócił. Jeśli masz inny plan, pozwól nam się z tym pogodzić”. W kontekście choroby męża przeżywałam ogrom Chrystusowego cierpienia na krzyżu. Bardzo szybko zaczęliśmy otrzymywać wiadomości od rodziny, przyjaciół, koleżanek i kolegów z pracy, znajomych księży i pacjentów o modlitwach i Mszach św. odprawianych w jego intencji. Zorganizowano wielki szturm do nieba. Wiele osób mówiło, że ta modlitwa ich zmienia, że niegdyś „letni” w wierze zaczęli się w niej utwierdzać.
- Po moim powrocie do domu zadzwoniła znajoma – opowiada Dariusz. – Przyznała, że kiedy dowiedziała się, w jak ciężkim jestem stanie, zaczęła się bardzo dużo modlić w mojej intencji. Dotychczas nie robiła tego prawie wcale, a te modlitwy zawiodły ją nawet do Częstochowy, przed oblicze Najświętszej Panienki.
Zmiany
– Moja choroba zmieniła życie moje i rodziny – uważa Dariusz. – Zawsze się wspieraliśmy i trzymaliśmy blisko siebie, ale teraz ta więź jest jeszcze większa. Zrozumieliśmy, że gonitwa za drobiazgami i dobrami materialnymi nie ma żadnego znaczenia. Kiedy po rozłące znów zobaczyłem najbliższych, poczułem niewyobrażalną radość, spokój i pełnię bezpieczeństwa. W odzyskaniu sprawności bardzo pomagają mi synowie, którzy są fizjoterapeutami. Teraz pomoc ojcu stała się dla nich życiowym wyzwaniem.
Po ostatnich doświadczeniach Dariusz ma przekonanie, że bliskość Boga można odkryć w drugim człowieku. Dowodem na to są żona, dzieci, wnuki, koledzy i zajmujący się nim w szpitalu szwagier Wojciech. – To mój anioł stróż. Jak sam twierdzi, był narzędziem Ordynatora, który kierował nim z nieba. Dzięki niemu zrozumiałem, że w historii mojej choroby nie wszystko da się wyjaśnić medycznie. Nasze zmagania z moimi zdrowotnymi komplikacjami nauczyły nas, że nigdy nie można rezygnować z lekarskiej misji, spisując pacjenta na straty. Przez lata zajmowania się ludzkim organizmem nieraz przeżywałem momenty zachwytu tym, jak niepowtarzalnie jest skonstruowany i że jego doskonałość jest obrazem i dziełem Boga. Setki razy cieszyłem się nowym życiem, powstającym cudownie z dwóch niewidocznych gołym okiem komórek. Podczas mojej choroby miałem pewność, że to, co niemożliwe dla ludzi – lekarzy, jest możliwe dla Wszechmocnego.
Nie boję się jej
Dotąd Dariusz i Małgorzata lubili pielgrzymować. W Polsce najczęściej do Częstochowy i Łagiewnik. Spośród wielu ważnych miejsc poza granicami upodobali sobie Manoppello. Dla Dariusza choroba stała się niespodziewaną duchową pielgrzymką. Przeżywając ją, powrócił właśnie do Manoppello przed monstrancję z Chustą z Boskim Obliczem Pana. – Jakbym tam realnie był, zobaczyłem błysk oczu Chrystusa budzącego się w dniu zmartwychwstania – opowiada. – Ten wzrok jest tak dojmujący, że wraca i nie pozwala ci zostać samemu, przyciąga i daje poczucie siły. Bliskość Chrystusa, którą czułem podczas choroby, pozostanie we mnie na zawsze.
Uważa, że cierpienie i powrót do zdrowia zostały mu dane po coś. – Co powinienem jeszcze w życiu zrobić? – pyta sam siebie i dodaje: – Modlę się co dzień, by to zrozumieć. Jeśli moja historia przybliży innych do Boga, pozostaje mi się tylko cieszyć. Widzę, że już się to powoli dokonuje. Właśnie dzisiaj moja mocno wierząca znajoma, u której w ostatnich dniach rozpoznano nowotwór, powiedziała mi, że nie podda się tej chorobie, bo czerpie siłę z mojego przykładu.
On sam ma przekonanie, że śmierć jest straszna dla tych, którzy zostają, nie dla tych, którzy odchodzą. – Nie boję się jej – mówi. – Tajemnicę życia odkrywa Bóg, który jest miłością i przeszedł całą drogę człowieka od poczęcia do śmierci. Nasze tu i teraz to tylko stan przejściowy w drodze do zbawienia.
za: Barbara Gruszka - Zych / Gość Niedzielny 22/2021